Obudziło nas słońce wschodzace nad dachami starówki. Razem z Magdą wystartowałysmy po siódmej przestawić auto na hotelowy parking. Miasto budziło się do zycia, a satruszkowie przed kosciołem spogladali na nas podejrzliwie… Obejrzeli nas dokładnie i wymienili uwagi. Nic dziwnego, bo innych turystow nie było o tej porze. Jak póżniej okazało się nie było ich również o innych porach i moglismy się w pełni cieszyc atmosferą sobotniego targowiska w starym, włoskim miasteczku. Nasz Hotel – Rezidenca Antica Canonica, był dokladnie tm, czego należałoby się spodziewac po nazwie – starym klasztorem, z grubymi murami, wysoko umieszczonymi oknami, drzwiami w dziwnych miejscach i kamiennymi posadzkami. I my i Judyta , mielismy mieszkania skladajace się z kilku pomieszczeń ( u Judyty były nawet dwie łazienki) i przepiękne widoki z okien. Nasze dzieci kochane docenily również uroki tego miejsca i po rozpoznaniu architektonicznym, Andrzej z Zygmuntem w celu przyeniesienia czegos z naszego pokoju – wybrali droge najkrótszą – przez okna od łazieniek – po dachu. Faktem jest, ze dachy same zachecały do chodzenia i wygladało to jak w starym filmie. Judyta również wyraziła chęć znalezienia się w starym filmie i wyjscia na dach także, ale na szczęscie ma przyjaciólke, która przypomniała jej, że w filmach często bywa, iż wyprawy dachowe kończą się malowniczym zjazdem na brzuchu i łapaniem się rynien. Przypomniała sobie to i owo , przyznała mi racje i ze względu na wysokość starych kalsztornych budynków – na szczęście zrezygnowała z bycia gwiazdą filmową.
Po małych zakupach na targu ( a w przypadku moim i Magdy – uroczych zakupach rogali u BARDZO przystojnego Włocha) udalismy się w kierunku naszego domu w Varnie – poprzez Arezzo. Umówilismy się, że bedziemy kontaktowac się telefonicznie – czyli normalnie. Dominik z Madzią pojechali wczesniej autobusem. Tutaj mało kto mowi po angielsku i naprawdę trudno jest się czasami dogadac, bo trzeba było robi
łapanki na ludzi na ulicy. No, ale bardzo ładne dziewczyny wytłumaczyły w koncu cudownemu Dominikowi ( robily to z widoczna przyjemnoscia ) jak to jest z tymi autobusami i po zapłaceniu 8 euro za bilety, Madzia z Bratem udali się w kierunku Arezzo i dalej poprzez Sienę do - w zaleznosci od mozliwosci Certaldo lub Poggibonsi.
Zygmunt jechał ze mna z uwagi na drobny fakt, iż mieszkanie wynajete zotało własnie na Zygmunta Horodyskiego. Uwazam, że rodzice nazywajace dzieci po sobie wiedzą co robia…
No więc ruszylismy. Nasz Antonio w nawigacji wyprowadził nas miło ze starego Citta di Castello, wiodac nas uliczkami szerokosci naszego eda i wyjechalismy w kierunku nie wiadomo jakim, ale prawidlowo. Zaraz na poczatku wysiadły nam komórki… Ja, człowiek bywały i obeznany z nowoczesna techniką posiadam na szczęscie urzadzenie nowatorskie – ładowarke na baterę słoneczna. Wyciagnelismy ja więc i zaczelismy ładowanie. No, ale albo szyba w samochodzie nie ta, albo cos tu ze słońcem, w kazdym razie próba powiodla się połowicznie, bo po godzinie energii wystarczyło na uruchomienie telefonu… Dojechalismy więc do Arezzo. Nie mielismy telefonu, mapy , przewodnika, wiec przegalopowalismy rozprazonymi i opustoszałymi ulicami po których szwendały się niedobitki turystów i po wyczerpujacej wedrówce, znalezliśmy restauracje,która wyjatkowo nie była zamknieta ( a może i była, ale było nam tez wszystko jedno) i od badzo miłego pana dostalismy gnochi z ragu i risotto z grzybami poprzedzone bruschetta z pomidorami, które Zygmunt pochłonąl z apetytem. Do tego wypilismy butelke wody u ruszylsmy dalej. Jak póżniej okazało się i tym samym czasie w Arezzo byli i Dominik z Madzią i Judyta, którzy zreszta spotkali się gdzieś w tym upale… No, ale to już ich bajka…
Strada cos tam Chianti , która prowadził nas Antonio okazała się marzeniem pieciolatka, który bawi się w kierowaniem samochodem. Zakret e prawo, zakręt w lewo, zakret w prawo, zakrę w lewo, do góry i na dół … widoki były jednak przepiekne i ja, chcac nie chcąc skupiajac się na prowadzeniu auta i nie wpakowaniu nas do rowu krzyczałam tylko co chwilę _- Zygmunt patrz! No patrz! – jakby siedział z zamkn ietymi oczami… Dzicko jenak nastawione było filozoficznie i nie zwracało uwagi na moje wrzaski tylko patrzyło po swojemu ( moim zdaniem powinien bardziej wizualizowac swoje patrzenie) i mowiło ze stoickim spokojem ( nienormalne u Zygoola) – No patrze przeciez…
Po dojechaniu w okolice Varny ( i objecheniu tego i owego) podjelismy meska decyzje i po bezowocnej dyskuscji z włochem po angielsku, weszłam do baru z Włochem nie mówiącym po angielsku i uzywając miedzynarodowego jezyka powszechnego ( głownie pracuja ręce), podładowałam moja komórke i po ustaleniu co i jak w koncu dotarlismy na miejsce. Judyta dobiła mnie od razu beztroskim stwierdzeniem , że już dawno siedzi w basenie, no ale ja upocona do ostatnich granic ( to się nazywa matczyne poswięcenie) , pomimo klimy w samochodzie wyciagnęłam ja bezczelnie i pojechałysmy do Poggibonsi po moje autobusiwe dzieci.
Wersje były sprzeczne. Dominował jednak motyw szpitala psychiatrycznego, co początkowo brałam do siebie. gdy dzwoniłam do mojej córeczki potrafiła gadac tylko o tym szpitalu… Zaniepokojona, jak to matka, gdy dzieci gadaja bez sensu, goniłm Judyte i po krązeniu dotarłysmy do ospedale psychiatrycznego, gdzie czekały moje niezupełnie tego dzieci. byliśmy w komplecie!
Wieczór zakoczylismy wspólna kapiela w basenie ( my z Judytą w sukienkach – nasze dziecie stwierdziły, że MUSIMY się wykapać ) w godzinach zabronionych , ale trudno…