Wyruszamy, jakby w latach 60 – tych. Z walizami, torbami, laptopami, kapeluszami ( znów) i plecakami. Pociagiem, na który ma nas zawieżć Julek. 14 kilometrowa podróz do Krzyża nie odznaczala się niczym szczegolnym, poza tym, że gdzies w środku miasta, umieszczona uprzednio pieczołowicie na dachu, spadła torba z wiedzą i rozmem Julka – kodeks karny i kolorowe zakreślacze. Nic się nie stało, a maly korek spowodowny zatrzymaniem się naszego samochodu na środku ulicy i zbieraniem julkowych przynależności – zostal szybko rozładowany.
Pociąg nawet niezbyt pełny, w miare szybko zawiózł nas do Wrocławia, a tam na dworcu spotkalismy naszego wroclawianina, który wpakował nas w autobus wprost na lotnisko.
Tam też nastapilo mile spotkanie z naszymi wspóltowarzyszami podrózy – Judytą, Rysiem, Arletą i Malchuchami.