Nic sie nie zapily, aczkolwiek za kolnierz nie wylewamy. Zla jakosc poprzedniego wpisu , spowodowana byla jakoscia klawiatury na dworcu autobusowym w Maladze - cieszcie sie, ze wrzucilam zdjecia...
Do Malagi wybralysmy sie autobusem liniowym. Nie bardzo chcialo nam sie wyruszac o swicie, wiec pojechalysmy tak sobie i Maladze wyladowalysmy okolo 11.00. Upal powital na straszny, no, ale my nie biedronki... Po przemaszerwoaniu przez Paseo del Parque, czyli piekny park na morzem ( mapa, ktora dostalysmy w naszej recepcji, polecala chodzenie po nim zygzakami, co tez uczynilysmy) dotarlysmy do uniwersytetu, w ktorym podziwaialysmy pilnie rektorat, a potem na wzgorze , na krorym miesci sie Alcazaba. z klopotow z automatyczym nabyciem biletow wybawil nas przesymapatyczny bileter, ktory z cudownym usmiechem i anielska cierpliwoscia, pokazywal nam wszystkim po kolei, ktore guziki nalezy przycisnac. Nieopodal siedzial rownie przystojny gitarzysta ( i gral) , a wiec przyciskalo nam sie wspaniale. Schody zaczely sie zaraz po wejsciu, a byli ich z pol miliona, w kazdym razie po kilku minutach marszu w upale, oplywalysmy potem. Nie, nie myslcie sobie, ze nas to zniechecialo. Poodpoczywalysmy triche na zacienionych dziedzincach, i po pozachwycaniu sie mauretanska sztuka, ruszylusmy na podboj zamku Gibralfaro. Jak sie okazalo, Gilbrafaro jest trudnieszy do zdobycia anizeli Alkazaba, albowiem droga wedruje w pelnym sloncu i BARDZO pod gore. Bardzo przypominalo mi to atenska Likavitos...
Nagroda na dotarvcie na szczyt, bylo zimne piwo i troche rozleglych widokow...
Po pokonaniu tych trudnosci wybralysmy sie do baru Tapas ( niezupelnie typowo hiszpanskiego, bo , jak obwieszczala tabliczka - serwujacego jedzenie all day), gdzie spozylysmy tapas w dwich odslonach - na zimno i cieplo. Zdjecia troche objedzone, ale naprawde bylysmy bardzo glodne. Picassa postanowilysmy sobie darowac z uwagi na brak czasu.
Po posilku pospieszylysmy na dworzec autobusowy , bladzac pomiedzy przebudowywanymi rondami i roznymi iglesiami. Zaczepiani przez nas ludzie podawali nam rozne informacje, ale radzac sobie z dezinformacja ( Ania przeleciala przez rondo na szage!) doszlysmy w koncu na dworzec, gdzie pan autobusowy nie chcial nas zabrac z niewiadomych nam powpdow, ale nie upieralysmy sie za bardzo, bo w rozmowie z nim trudno bylo ustalic, czy faktycznie jedzie do Almunecar, czy tez nie. W nagrode moglysmy poczekac dwie godziny na dworcu, a po odstaniu 40 min w kolejce wymieniono nam bilety. Ania i Nel staly, a ja poszlam do Internet Point, jak dumnie glosil wielki neon i wcisnieta pomiedzy stojak z chipsami i lodowke, stworzylam poprzedni wpis - wiec nie marudzcie, ze nie mozna sie doczytac...