Własnie zżarło mi cały wpis i jestem wściekła. Co za porządki...
Dziś po śniadaniu, niespiesznym krokiem udałyśmy się w strone najwyższego wzgórza Aten - Likavitos ( 277m n.p.m.). Po drodze podziwiałyśmy Akademię Ateńską, dzielnicę Kolonaki i przezyłysmy niezapomniane chwile przebiegając przez ulicę w miejscu niedozwolonym ( to złe określenie, tu wszystkie są dozwolone) , nieoznakowanym, pod nosem Policji ( olali nas zupełnie), przy czym ja o mało co nie zostałam rozjechana. Co za emocje! Potem doszły smy do stacji kolejki na wzgórze i Nel zdecydowała się czekać 20 minut, a ja iść. Z ostatniego pobytu pamiętałam to wejście jako wyczerpujące i długie, ale okazało się, ku memu zdziwieniu, dość krótkie i bardzo łatwe i pokonałam je w jakieś 10 minut wliczając dwa postoje na zdjęcia. Wprawiło to mnie w wielkie zdziwienie. Nel też, bo czekałam na nią na górze. W każdym razie spożyłyśmy na górze napoje różne i podjęłyśmy męską decyzję o podjęciu wyprawy do Pireusu, co tez niezwłocznie uczyniłyśmy wsiadając w metro u podnóża Likavitos.
W Pireusie zwiedziłysmy port i popodziwiałysmy marinę, a potem zaległyśmy na niezbyt pięknej plaży, ale nie narzekałyśmy. Słońce świeciło, woda pluskała itd.
Kolację za to zjadłysmy w hinduskiej knajpie, której wnętrze widzimy z naszego balkonu. Zamówione przez nas bardzo ostre potrawy ( dwie i trzy papryczki) okazały się ledwo ostre. Aby się pocieszyć kupiłyśmy sobie winko i powędrowałysmy na nasz balkonik z widokiem.