Zerwaliśmy się o świcie. To znaczy ja obudziłam towarzystwo przed ósmą, ale byli grzeczni i wstali, nawet niespecjalnie złorzecząc. W tym stanie rzeczy ok. 9.00 ruszyliśmy w podróż do Mertoli. Nel dała sobie radę z licznymi serpentynami i w dobrych humorach ( aczkolwiek mi i Madzi było nieco niedobrze) obeszliśmy Mertolę i Castelo w szczególności. Nadto odbyłam lekcje portugalskiego na targowisku. Potem pojechaliśmy na obiad do Serpy, gdzie spożyliśmy świetny obiad w bardzo niepozornej knajpie. Wszyscy zamówiwszy Bacalhau w dwóch wersjach, a nadto owczy ser, jajecznice ze szparagami , oliwki, chleb i pastę z sardynek. Wytoczyliśmy się i obejrzawszy pobieżnie akwedukt i mury – ruszyliśmy do Moury, oczywiście przez większość trasy pokonując liczne ronda. Tam, z kolei napiliśmy się kawy i obejrzeliśmy wąskie uliczki, które nieodparcie kojarzyły się nam z Cordobą. Teraz dotarliśmy do Monseraz – nie wiemy co tu jest , bo na razie siedzimy w hotelu ( 2 pokoje 90 euro) i pijemy wino.
Mamo Justysi! Opiekujemy się nią bardzo dobrze i jak na razie jest naszą drugą córeczką. Dziewczyny zresztą są naszą opoką i czasem nawet uda im się przemówić w miejscowym języku. Nie ma jednak jak stare dobre pokolenie, bo teraz mu spożywamy i szykujemy się na wyjście do miasta, a one śpią...