W sobotni poranek, wystrojeni w galowe stroje i czarne pióra , pomknęliśmy do kościoła Miłosierdzia Bożego, w którego historii maiło się zapisać tak niezwykłe wydarzenie, jak zaślubiny Żanety i Marcina. Słońce uznało, że ma gdzieś deszczowe prognozy pogody i świeciło jak szalone, a chmury pochowały się w lęku przed tym co się miało wydarzyć...
Jak przystało na dobrze wychowanych gości pięć minut przed terminem wstąpiliśmy do kościoła, który jak na razie zawierał jedynie kilku turystów w krótkich majtkach pstrykających zdjęcia, dwie modlące się kobiety i siostrzyczkę ustawiającą ślubne akcesoria – fotele, poduszki itd. Horodyski rzucił fachowym okiem i uchem uznał, że trafiliśmy dobrze. Niestety byliśmy tylko my, a wskazówka zegara przesuwała się powoli na 10.30. Ku naszej uldze, po kilku minutach do kościoła wpadł znany nam kolega Marcina, a pięć minut później jeszcze dziewczyna ustrojona dla odmiany w piórka białe ( i jak się okazało o niezwykłym imieniu Miglia), zaś siostrzyczka szeptała zbłąkanym wiernym , że teraz robić zdjęć nie mogą, bo zaraz rozpocznie się …. angielski ślub. Czekamy więc i my. Po jakimś czasie ksiądz zaniepokojony brakiem głównych uczestników ceremonii wyległ przed bramę i wyraził swoje zaniepokojenie. Zaniepokojenie wyraziliśmy i my, bezradnie rozkładając ręce. Po jakichś 20 minutach czekania, kiedy w zasadzie postanowiliśmy przenieść nasze czekanie do pobliskiej kawiarni, w perspektywie ulicy pojawił się orszak z Żanetą i Marcinem na czele... A więc jednak nie uciekł sprzed ołtarza, jedno zgubił drogę , dzięki czemu rodzina Marcina zwiedziła różne miejsca, łącznie z lotniskiem. Marcin, jak to on, drogę do kościoła znał jedynie przez lotnisko...
Uroczystość poprowadził spokojnie bardzo rozbawiony ksiądz, który dzielnie zmagał się ze swoim niezbyt doskonałym polskim, i od czasu do czasu korzystał z podpowiedzi Pana Młodego. Czasami spadało mu to i owo – a to karteczki z brewiarza ( czy jak to się nazywa) , a toobrączki itd. Nic mu za bardzo nie przeszkadzało, a nawet fakt, iż jednym ze świadków był muzułmanin, nie stanowił żadnej przeszkody... Śluby zostały dokonane! Dzień był przepiękny i spacerem ( Panna Młoda boso z uwagi na buty) ruszyliśmy nad rzekę Neris ( dawniej Wilia) , gdzie usadowiliśmy się na stateczku i spędziliśmy szczęśliwą godzinę racząc się słońcem , kanapkami i szampanem. Następnym punktem programu był ślub cywilny – w postbreżniewowskiej budowli ozdobionej schodami i pseudowieżami z betonu. Ten cud architektury mieści w sobie Urząd Stanu Cywilnego i sobotnie popołudnie wokół kręciło się całe stado panien młodych , a wykaz zaplanowanych ślubów, nieodparcie budził moje skojarzenia z wokandą... Należy oddać jednak honor, bo budynek wewnątrz był całkiem przyjemny. Z uwagi jednak na zawirowania międzynarodowe musieliśmy odczekać swoje i miałam przyjemność poobserwować tutejsze ślubne zwyczaje.
Jak się okazało, na ślub przychodzą tu jedynie najbliżsi , a chyba i nie, bo w modzie są orszaki składające się z pary młodej i kilku druhen z partnerami , ani śladu rodziców, babć i ciotki Kazi. Ciocie Kazie , szwagier i sąsiadka z pietra przychodzą dopiero na wesele. Nasza grupa w tej sytuacji budziła zainteresowanie – aczkolwiek, jak później się okazało, cała litewska rodzina Żanety, faktycznie przybyła dopiero na wesele. Mieliśmy jednak rodzinę polską i kilkoro przyjaciół, a ustrojone w szare fraki i koronkowe sukienki czarnoskóre dzieci - zdecydowanie przyciągały wzrok. Marcin zaś, jako i jego przyszły szwagier – jak przystało na angielski ślub wystąpili w szarych frakach i cylindrach. Towarzystwo miało też w zwyczaju rozchodzenie się we wszystkich kierunkach po pałacu ślubów, co nie było chyba tam dobrze widziane z uwagi na wspomniane wyżej orszaki... Następnie w niewiadomym celu zamknięto Marcina i Zygmunta w jednym pokoju , a Żanetę, Renatę ( która z uwagi na wspomniane zawirowania międzynarodowe miała pełnić rolę tłumacza – uroczystość odbywała się po litewsku i zbadano o to, aby Marcin jednak wiedział w co się pakuje) i mnie w drugim. Nie wiadomo jednak w jakim celu. Wypuszczono nas jednak i z wdziękiem odegraliśmy role nam wyznaczone Państwa Młodych i świadków– podpisałam jako świadek coś, co mam nadzieję było aktem, małżeństwa i w ten sposób nasz drogi Marcin zrobił to, co powinien... Żaneta zaś wyglądała jak zwykle pięknie i nawet drobny wypadek z butami je nie zaszkodził...
Weselisko odbyło się w pięknie położonej agroturystyce , gdzie podano nam tony pysznego jedzenia i litry napitków... Dania i zakąski w większości podobne do naszych, ale były też tace z cudnymi tutejszymi serami, małymi grzankami z czosnkiem ( pycha) i wędzonymi świńskimi uszami pokrojonymi w cienkie kawałki. Naprawdę dobre, aczkolwiek, gdybym dowiedziała się co to jest nim zjadłam kilkanaście kawałeczków – pewnie bym nie ruszyła, ze strata jednak dla mnie. Tradycyjny tort weselny – jak mi powiedziano, może stać miesiąc i składa się z placków kruchych z rodzynkami i orzechami, przełożonych masa bezową. I cudny sękacz.... mmmmmmmmmm
Szczęściem dla jednych, a nieszczęściem dla drugich tej imprezy był pan od muzyki, który uparcie chciał nam przedstawić swój repertuar ( śpiewał całkiem nieźle), lecz Pan Młody w sposób złośliwy wcisnął mu mp4 z jakimiś zdegenerowanymi kawałkami jazzowymi, co nie mieściło się w konwencji weselnego muzyka, dla którego misją dziejową jest utrzymanie pełnego parkietu 24/24. Kłóciło się to z misją Marcina, dla którego misją dziejową był pusty parkiet i grupki szwendające się po kątach - bądź wykańczające butelkę, bądź toczące dyskusje na tematy filozoficzne. Nie da się jednak ukryć, że pomimo dzielnej postawy świadka Zygmunta, który prawie poszedł z panem muzykiem bić się na pięści z powodu, iż nie chciał - Zygmunt – zgodnie z nikomu nieznaną litewską tradycją – wybierać komandirów ( ???), zwyciężyła koncepcja pełnego parkietu, a wygraną bitwą był jedynie brak cudnych weselnych zabaw, z których nasz wodzirej na musiał zrezygnować...
A kierownik walczył do rana z nowymi litewskimi przyjaciółmi...
Ranek wstał deszczowy, ale pocieszeniem dla weselników stała się bania... Od dziś chcę taką mieć...