Nocleg = 5 noclegów w Azji
Dzienne utrzymanie = okaże się po kolacji :(
Jako, że w Ibisie wymeldować się można było do 12.00, po śniadaniu pognaliśmy na stare miasto popodziwiać jeszcze co się da , a w szczególności zwiedzić katedrę. Odkryłam tez tablicę pamiątkową poświęconą m.in. polskim żołnierzom walczącym o port w Antwerpii w 1944.
Potem popodziwiałam niezliczone ilości diamentowych ozdóbek, nie wątpię, że były to prawdziwe diamenty, bo ceny kładły na kolana – 2250 za kolczyki, które bardzo mi się podobały. Euro oczywiście, nie złotych.
Potem pozachwycałam się ponownie dworcem i za 9,40 euro pojechaliśmy do Gandawy ( coś ok. godziny).
Horodyski oczywiście zaczął marudzić, bo Gandawa w okolicach dworca Sint Pieters nie spełniała jego oczekiwań. Przeszło mu jednak, gdy pobłądziwszy trochę po starym mieście dotarliśmy do naszego hostelu.
No a potem łaziliśmy, łaziliśmy i pływaliśmy łódką, jedliśmy gandawskie noski ( nie staliśmy się jednak ich wielbicielami) i belgijskie wafle ( nasze gofry lepsze – też ich nie uwielbiamy) oraz bardzo naturalne lody z prawdziwymi ziołami – ale niespecjalne są i zdecydowanie wolę te super sztuczno – plastikowe. Trudno.
No a wieczorkiem poleźliśmy do naszego hostelowego baru, gdzie z dzika satysfakcją i sympatią dla dopiero co opuszczonego Amsterdamu obserwowaliśmy 5 holenderskich goli i co za tym idzie łupnia jakiego dostali Hiszpanie. Mniejszość hiszpańska usytuowana w lewym rogu ( to jedyne zdjęcie jakie dziś dodam) pomimo głośnych okrzyków , które prawie rozumiałam – typu que paso - - oraz pisków, gdy któryś tam Torres lub inny ściągnął koszulkę i przewijającego się nazwiska Pique – nic nie zdziałała. Hiszpanki mieszkają obok nas i szkoda mi ich...
Ja zaś po kilku piwach – tylko z obowiązku relacjonuję , jak wyżej widać...
Acha! Gandawa jest piekna!