Nawet nie spodziewaliśmy się, że przybywając do Madrytu fundniemy sobie tak potężną dawkę malarstwa. Dziś bowiem, po poprzednio odwiedzonych Prado i Reina Sofia wybraliśmy się obejrzeć Thyssen-Bornemisza Muzeum . Podobało nam się chyba najbardziej ze wszystkich - Zygmuntowi na pewno ze względu na impresjonistów - mi w ogóle . Chodziliśmy tam kilka godzin, aż wlazło nam wiadomo co w tę część od camela. Potem poszliśmy na obiad, gdzie zamawiając trochę na chybił trafił dostałam coś, co przypominało skrzyżowanie kaszanki z jajecznicą, z rodzynkami, orzeszkami albo jakimś zbożem i doprawione trochę słodkawo czymś co znam, ale nie mogę tego zidentyfikować… W sumie nie było złe, tylko trochę dziwne…
Potem pod Thyssen - Bornemisza napotkaliśmy pewna starą hiszpańska artystkę - bardzo wybitną, ale trochę śmierdzącą, która wytłumaczyła mi, trochę po angielsku trochę po hiszpańsku, że cudowne dzieło które nabyłam ( postanowiłam natychmiast zostać następczynią baronowej ) zainspirowanie zostało Don Kichotem, a w szczególności jego koniem na wsi. Z uwagi na brak znajomości języka, w którym mogłabym wyjaśnić wątpliwe kwestie inspiracji koniem Don Kichota - oraz fakt, że artystka była nieco kontrowersyjna, podziękowałam jej pięknie w kilku językach i poszliśmy kontemplować zakupione dzieło.
Teraz idziemy spać, bo w środku nocy Horodyski jedzie na lotnisko…