Dzis dzień na nasza wycieczke do doliny Ourioka - zgodnie z zyczeniem Zygmunta. Oczywiście jedziemy z ta sama firmą, która wywiozła nas na pustynie do naszych przyjaciół cameli.
Bus składał się z kilkogra Hiszpanek ( młodych , a jakże ) i Hiszpanów , Anglika i trojga Polaków .
Przebieg wycieczki był zupełnie przewidywalny - jedziemy, stop, Kodak, wsiadamy, jedziemy, stop, Kodak, wsiadamy itd.. Zafundowano nam dłuższy przystanek na lokalnym berberyjskim targu, który - wierzcie mi, niczym nie różnił się od naszych , polskich, chyba ty6m, że kurz jest tutaj żółty. Trakcję stanowili sprzedawcy przypraw, ale bez szału. Nic tam cie3kawego nie było, a w pofruwaniu z targiem np. w Bac Ha - ten był beznadziejny. Na dodatek przyczepił się do nas jeden Berber io musieliśmy uzyc wybiegu w postacie wejścia do sklepu ze starymi szafami ( żadne takie znów ładne) , aby się go pozbyć. Nadto każde wyciągniecie aparatu wiązało się z ręką wyciągniętą po dirhama, ba, nawet moje spojrzenie na jagniątka zostało ocenione na dwa dirhamy, więc daliśmy sobie spokój…
Wróciliśmy chętnie do spokojnego rytmu wycieczki - jedziemy, stopo, Kodak, wsiadamy, jedziemy, stop itd..
W końcu, po odbębnieniu wszystkich stopów i Kodaków dojechaliśmy do Sati Fatmy. Sati lezy w dolinie rzeki i widoki są bardzo malownicze. Do ścian po obu stronach wąwozu poprzylepiano o szereg brzydkich pensjonatów i restauracji, z których machano i krzyczano do naszego kierowcy, aby akurat tam zatrzymał się na tajin lub cuscus. Dojechaliśmy jednak do konca doliny, gdzie królował pan parkingowy i z kierowca w charakterze przewodnika udaliśmy się na oglądanie wodospadu.
Droga nie była zbyt trudna, ale ( jakżeby inaczej ) wzięliśmy zamiast naszych super butów, tenisówki z płaska podeszwą, tak, że w kilku miejscach pośliznęłam się na mokrych skałach . Widziałam jednak panie w sandałach na obcasach, więc nie narzekałam zbytnio.
Jakos udało nam się wspiąć i w tłumie turystów pstryknąć sobie fotke nad wodospadem. Generalnie, był to bardzo przyjemny fragment wycieczki. Po zejściu na dół zjedliśmy mały lunch i zaliczając po drodze pobyt w herbarium - wróciliśmy do Marakeszu.
Wieczorem poszliśmy na kolację na naszą ulicę i zjedliśmy nasz najlepszy posiłek w Marrakeszu - zmieniam zdanie na temat marokańskiej kuchni. Tutaj wszystko było po prostu pyszne i za niewielkie pieniądze. Ja zamówiłam sobie sałatkę ( buraki, zmieniaki, pomidory, ogórek, oliwki, ryż ) i do tego bruchette baranią ( mięso opiekane na szpadkach ) - było wyjątkowo pysznie doprawione z sałatka z cebulki, do tego frytki , jogurt i herbata miętowa - to wszystko za 68 dirhemów czyli jakieś niecałe 30 zł. Zygmunt zamówił barani tajin i kiełbaski - było to naprawdę wspaniałe jedzenie. Wychodząc prosiłam Horodyskiego, aby toczył mnie do hotelu bardzo ostrożnie - nie przez głowę…
Potem poleźliśmy na ostatnie małe zakupy i spać… jutro Madryt.